Od wielu lat obserwuje się w Polsce systematyczne deprecjonowanie rangi i wiarygodności działań lekarza weterynarii jako zawodu zaufania publicznego, którym jest w Europie i na świecie. Równocześnie w sposób mało zakamuflowany wykorzystuje się literalnie lekarzy weterynarii tam, gdzie wymaga tego obcy kontrahent bądź przepisy sanitarne państwa, do którego chcemy eksportować.
Powołanie w PRL-u Inspekcji Sanitarnej było widomym brakiem zaufania władzy do pracy urzędowych lekarzy weterynarii oraz próbą „wyrugowania” WIS-u, a później Inspekcji Weterynaryjnej z należnych jej miejsc sprawowania nadzoru. Widać lekarz weterynarii był i jest niewygodny dla władzy i podmiotów gospodarczych. Zbyt dużo wymaga, zbyt często kontroluje i jest zbyt niezależny, a do tego dziś posiada jeszcze silną korporację, która łącząc wszystkich lekarzy nie cofnie się przed niczym w obronie jego interesów.
Taki urzędnik jest mało dyspozycyjny dla władzy, więc najlepiej go zmienić na innego, co zna się tylko na roślinkach czy etykietach. Taki lepiej pokieruje „weterynarzami” i nie będzie miał żadnych wątpliwości w egzekwowaniu „sterty prawnych bubli”, jakie bez konsultacji z fachowcami serwuje pospiesznie nasz Rząd.
Inspekcja Weterynaryjna - od wielu lat była niedoinwestowana, posiadała zbyt mało etatów przy wciąż rosnącym zakresie zadań i kiepsko wynagradzana. Dziś miałaby być dodatkowo okrojona z kadry, bazy laboratoryjnej i pieniędzy w imię „taniego państwa”. W założeniu tej reformy było połączenie Inspekcji Weterynaryjnej z Sanepidem i Inspekcją Handlową, co miało rzeczywiście potanieć nadzór nad bezpieczeństwem żywności poprzez racjonalizację - czytaj redukcję zatrudnienia oraz lepsze wykorzystanie bazy laboratoryjnej. Natomiast Inspekcję Ochrony Roślin i Nasiennictwa oraz Inspekcję Jakości Handlowej Produktów Rolno-Spożywczych można by tylko włączyć w struktury Inspekcji Weterynaryjnej Bezpieczeństwa Żywności, w ograniczonym zakresie wraz z przeniesieniem zadań i środków, którymi do tej pory dysponowały. Jeśli jednak nie doszło do połączenia Inspekcji Weterynaryjnej z Sanepidem, które było próbą powrotu do normalności- bo nigdzie w Europie nie ma Inspekcji Sanitarnej i takiego dualizmu kompetencyjnego, to pedantyczne usuwanie weterynarii z treści wielu ustaw, w których tradycyjnie w Unii funkcjonuje, musi być odebrane jako zamach na całą korporację. Swoją drogą widać, że wola i determinacja PIS-u,, aby połączyć pięć inspekcji, z których część ma pokrewne zadania i w ten sposób szukać oszczędności, nie była zbyt duża. Przekazanie zaś bazy laboratoryjnej Inspekcji Weterynaryjnej pod Głównego Inspektora Bezpieczeństwa Żywności, potwierdza tylko domniemanie, iż chodzi przede wszystkim o przechwycenie wpływów za obowiązkowe i dobrowolne badania żywności na rzecz podmiotów i hodowców. Jest to więc „skok na kasę” Inspekcji Weterynaryjnej, której roczne wpływy wynoszą –podaję za byłym Głównym Lekarzem ok. 280 mln złotych. Spora część tej kwoty idzie dziś na wynagrodzenia dla lekarzy wyznaczonych za wykonywanie nadzorów i badania zwierząt rzeźnych i mięsa. Jeśli nowy - Główny Inspektor nie będący lekarzem - uzna, że zarabiamy za dużo, zastąpi nas oglądaczami, albo zamiast 7% opłaty, weźmie 50% na funkcjonowanie inspekcji w nowym kształcie.
Ta pseudo reforma Inspekcji Weterynaryjnej jest więc potencjalnie szkodliwa również dla lekarzy terenowych korzystających z wyznaczeń. Jeśli założyć, że w Unii Europejskiej Urzędowy Lekarz Weterynarii jest podstawą nadzoru nad chorobami zakaźnymi zwierząt, zoonozami, a także nad higieną produktów pochodzenia zwierzęcego, to jakąż alternatywą i partnerem będzie dla niego w IV Rzeczypospolitej, Inspektor Bezpieczeństwa Żywności, który nie musi być lekarzem . Mając bardzo złe doświadczenia z przeszłości odnośnie trybu i zasad konsultacji w Ministerstwie Rolnictwa i Departamencie, przy konstruowaniu projektów ustaw i rozporządzeń leżących w zakresie działania Inspekcji Weterynaryjnej mamy ogromne obawy co do dalszych losów lekarzy weterynarii w nowych strukturach nadzoru nad bezpieczeństwem żywności. Mieliśmy w Polsce bardzo dobre umocowanie ustawowe do nadzoru nad badaniem zwierząt rzeźnych i mięsa oraz monitorowaniem i zwalczaniem chorób zakaźnych z 1928 roku. Te nieomal osiemdziesięcioletnie tradycje nadzoru Inspekcji Weterynaryjnej przetrwały czasy „komuny” i przemian lat 80 i 90, ale w IV Rzeczypospolitej ktoś w imię pozornych oszczędności próbuje wszystko zmienić. Za plecami oficjalnie powołanych przez Premiera i działających do niedawna komitetów kompetencyjnych ds. reformy inspekcji ten ktoś arbitralnie miesza w strukturach i zasadach nadzoru. Nawet w „komunie” nie manipulowano przy „ weterynaryjnych bezpiecznikach”, bo były one jedynym gwarantem jakości naszych szynek i bekonów w U.S.A. i Anglii. Dziś liberalna Unia dopuszcza w swym prawodawstwie bliżej niesprecyzowanego inspektora do nadzoru nad produkcją żywności, ale to nie znaczy, że Polska ma tu „wychodzić przed orkiestrę”, wcielając w życie cudze pomysły „nie sprawdzone jeszcze na myszach”. Ten brak poszanowania dla tradycji i sprawnie funkcjonujących rozwiązań stosowanych z powodzeniem w całym cywilizowanym świecie jest bardzo charakterystyczny dla reformatorów z PiS. Dokąd nas to może zaprowadzić nie trudno dziś zgadnąć. Naszych wyrobów nie chce już Rosja i Ukraina, a Przewodniczący Komisji Rolnictwa Parlamentu Europejskiego Pan Joseph Daul wyraził duże zaniepokojenie o losy naszego eksportu na wspólny rynek, jeśli nadzór nad bezpieczeństwem żywności w Rzeczypospolitej będzie budził jakiekolwiek zastrzeżenia. W świecie toczy się dziś bezpardonowa wojna o rynki zbytu na żywność i każda destabilizacja oraz udziwnianie zasad nadzoru mogące wpłynąć na jakość gotowego produktu końcowego zostanie bezlitośnie wykorzystana przez konkurencję z zewnątrz. Nie pomogą wówczas blokady dróg i przejść granicznych zwłaszcza, że ich organizator jest obecnie Wicepremierem i Ministrem Rolnictwa, nie wypada więc grać mu dziś roli „trybuna ludowego”. Przy okazji- po raz kolejny nasuwa się smutna refleksja, że urzędowych lekarzy weterynarii nadal traktuje się przedmiotowo nie doceniając ich doniosłej roli uznanego w Europie i na świecie gwaranta bezpieczeństwa epizootycznego i żywności pochodzenia zwierzęcego. Wszyscy widzieliśmy ostatnio w mediach, że z „ptasią grypą” walczyła straż pożarna, policja, straż miejska, wojsko - słowem wszyscy, tylko nie lekarze weterynarii. W szkołach higienistki rozdawały ulotki Sanepidu nawołujące do gotowania mięsa i jaj. Całą zaś akcję wykreowały i dowodziły nią media. Ciągle głos lobby rolno-przetwórczego jest przez kolejne rządy traktowany poważniej niż rozsądne argumenty lekarzy weterynarii odnośnie konieczności utrzymania europejskich standardów w zakresie higieny produkcji, żywienia zwierząt, transportu, przetwórstwa i dystrybucji produktów żywnościowych pochodzenia zwierzęcego. Urzędowy lekarz jest dalej traktowany jako przeszkoda w swobodnym dostępie hodowców do leków, pasz leczniczych, produktów pośrednich i chemii w produkcji żywności. Działalność lekarzy weterynarii jest wciąż zbędnym kosztem i balastem dla producentów, przetwórców, hurtowników, a w końcu państwa, które chce dziś być tanie, choć chyba nie za cenę powrotu do „bazarowego handlu mięsem”. Jeśli rząd nie wycofa się dziś z chorych i bezsensownych reform Inspekcji Weterynaryjnej, zastępując urzędowego lekarza weterynarii, bliżej nieokreślonym urzędnikiem bezpieczeństwa żywności o niejasnych kwalifikacjach („półroczna szkoła gotowania na gazie”), to niebawem wrócą do nas gruźlica, bruceloza, pryszczyca, pomór świń i inne „plagi egipskie”, którym nie przeszkodzą blokady zarządzone przez Ministra Leppera. Ta reforma to próba zamiany „wideł na widelce”- kształt wprawdzie podobny, ale skala i przeznaczenie zupełnie inne.
Lekarze weterynarii mogą się przecież utrzymać tylko z leczenia psów i kotów oraz morskich świnek, ale bez nas te prawdziwe świnie chłop będzie jadł sobie sam lub z rodziną z miasta, zaproszoną na niedzielny obiad z mięsem – jak przed wojną. Znamienne jest również to, że rząd w obecnym kształcie nie bierze się do reformy bądź likwidacji A.R.i M.R. To jest przecież „studnia bez dna” i „kolos na glinianych nogach”, którego system identyfikacji zwierząt AJAX dalej nie działa, choć pochłonął już setki milionów. Jednak ta agencja to były bastion PSL i przechowalnia dla wielu działaczy szczebla powiatowego, na którą obecnie wielką chrapkę ma Samoobrona. Dla ratowania twarzy kontrolę identyfikacji stad wciśnięto Inspekcji Weterynaryjnej, a jej wyniki muszą przerażać bo nieprawidłowości sięgają 90% stad. Dowodzi to, że bez pomocy i nadzoru lekarzy weterynarii polscy hodowcy lekceważą sobie konieczność systematycznego prowadzenia dokumentacji i kolczykowania bądź tatuowania zwierząt gospodarskich. Czas już, żeby Rząd IV R.P. zrozumiał, że „weterynarze” nie pozwolą się zepchnąć do roli fizycznych inteligentów, którymi będzie kierował „namaszczony” przez władzę „wszystkowiedzący swojak”. W chwilach próby potrafimy się porozumieć ponad podziałami i przemówić jednym głosem. Takiej reformie, w której ktoś bez ładu i składu namieszał w ustawach, aby pozbawić nas decyzyjności i ciężko wypracowanych pieniędzy- mówimy zdecydowane NIE !!!. Jeśli ten głos nie zostanie potraktowany poważnie przez reformatorów-uzurpatorów, którzy wszystko wiedzą najlepiej, to przyjdzie nam tą małoważną robotę na taśmie rzeźniach czy oborach porzucić i odwiedzić wicepremiera Leppera w Warszawie. Dwa lata temu już protestowaliśmy o kilka groszy za badanie zwierząt rzeźnych i mięsa, ale poparcie nie było masowe. Dziś, gdy zagrożone są pryncypia zawodu, możemy chyba liczyć na większy oddźwięk również wśród lekarzy urzędowych.
Jacek Sośnicki
|