Życie jest piękne!
Arkady Fiedler popełnił swego czasu książkę pod tytułem „Widziałem szczęśliwych Indian.” Dawno, oj dawno temu, bo dziś zniknęli nawet oni. Natomiast, jeżeli już się taki trafi to musi mieć certyfikat identyfikacyjny z chipem. Bez tego nikt mu nie uwierzy, że jest indianinem. Cóż, takie czasy.
Dzieje się tak nie tylko w Ameryce, kolebce słynnego HACCP. W naszych skromnych warunkach robimy co tylko możemy, żeby nie zostać w ogonie Narodów Świata.
Członkostwo w Unii Europejskiej jest dla Polski zaszczytem i obowiązkiem. Koniec ze swobodnie latającymi wróblami i wędrownymi szczurami. Dziś każdy musi być oznakowany, wpisany do ewidencji prowadzonej przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Jak donoszą wszystkie dostępne żródła stosunkowo najlepiej zorganizowana jest baza danych o bydle.
Czasem bywa i tak, że zamiast ciekawej operacji trzeba zrobić coś dla Polski. I wtedy łapie się za długopis, kartkę i jedzie w teren na inwentaryzację zwierzostanu. Już o ósmej rano, g’woli spokojności sumienia i wdzięczności dla Unii za przyjęcie pod swe skrzydła drapałem paznokciami kolczyk u buhaja w celu przeprowadzenia identyfikacji zwierzęcia. Buhaj, jak to buhaj o słusznej wadze ponad osiemset kilogramów miał w nosie nie tylko mnie, ale i całą Unię razem z problemami IRZ-etu. To przekręcił łeb, to próbował tylną nogą podrapać się w tonsurę.
- Panie Irzykowski! Potrzymaj pan tego byka, bo nigdy nie odczytam numeru kolczyka!
- Panie doktorze, on taki osrany, że się nie da odczytać! Trzeba by go szczotkować z mydłem! – doradził właściciel.
- Dobra, dobra! Trzymaj pan!
Koniec końców odczytałem, zapisałem i pytam: - Co więc ta agencja chce od pana? Numer się zgadza, a dwa miesiące wcześniej już widziałem tego byka i wystawiłem mu zaświadczenie, że nie jest jałówką!
- Tak, doktorze, ale właśnie przysłali pismo, że nie mogą skorygować danych.
- A to czemu?
- Pan czyta!
Druk, jak to druk, dziś wszystkie są podobne, już nikt nie pisze na piechotę. Oprócz nazwy organu rejestrującego na kartce został zamieszczony numer pisma, długi na pół strony specjalnie, żeby nikt go nie umiał zbyt łatwo skopiować. Dobrze, że nie był to kod paskowy, bo żeby odpowiedzieć na takie pismo bym musiał podłączyć się i do skanera i drukarki kodów paskowych. W oparciu o tak skomplikowany identyfikator doszedłem do wniosku, że nikt inny jak urząd by go nie wymyślił. Inna sprawa, że doskonale zdawałem sobie sprawę, że równie dobrze mogę być ofiarą hac’kera wysyłającego pisma w celu pozyskania tajnych danych osobowych bydląt. Takie tam szpiegostwo przemysłowe. Przyznaję ze skruchą, że dałem sobie spokój z potwierdzaniem numeru pisma i przeszedłem do lektury.
Okazało się, że przynależny do ARiMR-owskiego kolczyka buhaj kilka miesięcy temu zmienił właściciela i obecnie był nim nie Piotr, tylko Paweł Irzykowski. Ja natomiast z głębokiej niewiedzy zamiast wystawić zaświadczenie o konfiguracji DNA zwierzęcia w odpowiedzi na pismo ojca, pierwotnego właściciela – wystawiłem je dla syna.
- Panie Irzykowski, ale byk jest cały czas ten sam!
- Dokładnie ten sam i stoi uwiązany w tym samym miejscu. Od pół roku próbuję go sprzedać do rzeźni, ale nie chcą przyjąć. Bydle obrasta tłuszczem, obskakuje wszystko, co się tylko rusza, zgwałcił nawet kozę sąsiadki!
- Przeżyła?
- Uciekła w ostatniej chwili w krzaki!
- Co jam mam więc do jasnej Anielki zaświadczyć?
- Nie co, tylko komu, panie doktorze. Pan powinien był wydać ekspertyzę pierwotnemu właścicielowi zwierzęcia, a nie aktualnemu.
- Co to zmienia?
- Podobno tylko tak można to załatwić.
- No a jak ten pierwotny właściciel umarł, zaginął albo wyprowadził się i mieszka teraz we Francji?
- Pewnie jest i procedura na takową okoliczność, doktorze.
- To znaczy, że jechałem, żeby zmienić w swoim oświadczeniu nazwisko właściciela na nazwisko byłego właściciela?
- Nie, to ojciec, a nie ja powinienem był wystąpić o ustalenie płci bydlęcia. Nie wiedzieliśmy o tym szczególe.
- Jasny parasol! To państwo musicie tuczyć tego hipopotama tylko dlatego, że o moją opinię wystąpił syn zamiast ojca? Toż kolczyk i paszport są ciągle te same, ba, o dziwo ciągle i ten sam jest przyczepiony do nich za ucho byk! Zmienił się tylko właściciel, co zresztą zostało odnotowane.
- Dokładnie tak, ale niech pan popatrzy, co napisali w tej ramce: "o korektę danych na paszporcie może wnioskować tylko pierwszy posiadacz zwierzęcia".
- Jeny! To zmuszają was do trzymania tego ekshibicjonisty przez pół roku dłużej, bo zamiast pańskiego syna to pan powinien wystąpić z wnioskiem?
- No właśnie, o to cały ten raban.
Wystawiłem oświadczenie, coś w stylu, że buhaj Irzykowskiego, mimo że już nie jest tamtego Irzykowskiego tylko tego Irzykowskiego – nadal ma ten sam kolczyk i najdziwniejsze - zachował stwierdzoną dwa miesiące temu płeć. W między czasie nie urodził, ani nie poronił, co by ewentualnie mogło mieć wpływ na wiarygodność mojego badania lekarskiego. No, bo prawdę mówiąc - co tu jeszcze napisać? Na wszelki wypadek dopisałem, że o opinię poprosił mnie tym razem ojciec. Powinno być już dobrze. Na sprawach biurowych znam się tylko tyle, co muszę i wyższa administracja przyprawia mnie o łaskotanie koniuszka mięśnia sercowego. Natomiast oba uszka we wcześniej wspomnianym narządzie popadają w całkiem dowolny rytm, niekiedy określany jako migotanie. No jak tu nie mrugać?
Wrzesień jest, jak to piszą w „Medicusie” sezonem jałowym dla naszej branży. Ale szczęśliwie przytrafiły mi się jeszcze dwa zgłoszonka do świnek i jedno do kota. Gdy wróciłem do zakładu leczniczego – okazało się, że popełniłem kardynalny błąd w wystawionej rano opinii. Byłem, muszę przyznać z jednej strony miło zaskoczony tak szybką reakcją Agencji na wniosek. Aż się chce żyć widząc taką gorliwość w administrowaniu danymi identyfikacyjnymi. Zwykle na przeanalizowanie wniosku potrzeba około dwóch tygodni, a często konieczne są dodatkowe ekspertyzy… A z drugiej strony?
- Dzwoniła pani MAGISTER Zabłocka, żebyś natychmiast się zgłosił do Agencji, czeka na ciebie do drugiej! – powiadomiła mnie księgowa.
- Dużymi literami, MAGISTER?
- Właśnie!
- A nie mówiła, o co chodzi?
- Krzyczała, że jakieś bzdury powypisywałeś! – niby obojętnym głosem kontynuowała Grażyna.
- Pewnie zrobiłem knota w numerze sprawy, był taki długi, że nie chciało mi się go całego przepisywać i napisałem - et cetera…
- Oj, ona była bardziej zdenerwowana niż jak się wydaje na samo et cetera!
- Bardziej? Spoko, zaraz wyjaśnimy!
W Agencji, jak jest każden wie. Kupa znajomych zootechników, rolników i geodetów. Z każdym trzeba chwilę pogadać, więc pani Zabłocka musiała poczekać. Ale w końcu przyszło mi poznać i panią MAGISTER. Siedziała sobie za biurkiem w gabinecie pełnym szaf i segregatorów. Dobrym urzędniczym zwyczajem na dźwięk otwierających się drzwi pośliniła palec i obróciła leżącą przed nią kartkę. To zawsze stanowi jakiś dowód zaangażowania w czynnościach biurowych. Na biurku, oprócz komputera pani MAGISTER, stał nawet nieco może zakurzony sprzęt z wielkim napisem – „Komputer dla powiatowego lekarza weterynarii”.
- Chciała pani ze mną coś wyjaśnić – zaanonsowałem się od proga.
- A kim pan jest?
- Lekarzem weterynarii.
- Proszę tu usiąść! – kobietka nieco pozieleniała, a może i popadła w błękitnawy odcień, niebezpieczny dla niewiast w odmiennym stanie.
Wcisnąłem się w krzesełko pewnie specjalnie tak skonstruowane, żeby zachwiać moim poczuciem równowagi… Moje Ing i Jang zaczęły się lekko chybotać.
- Słucham panią?
- To ja mam do pana sprawę! Obraził pan mnie i wszystkich urzędników państwowych!
Poniosło babę! - pomyślałem. No cóż, mówią, że ciąża to nie choroba i za działania dyskredytujące w/g przepisów BHP dla tego stanu świadomości uchodzi jedynie włażenie na drzewa i targanie cementu. – więc drążę temat:
- O co łaskawej pani chodzi? – Mimo, że siedziałem na krześle – stojąca przy szafie pani MAGISTER popatrzyła na mnie z góry i rozłożyła skoroszyt.
- Co pan tu mi popisał? Jak pan sobie wyobraża kontakt z urzędnikiem państwowym?
- Błędy w nazewnictwie? Zapomniałem wspomnieć o jakimś fakcie?
- Obraził pan tym pismem mnie i innych urzędników!
- Chyba się pani coś przywidziało! Nie użyłem ani jednego obraźliwego słowa! Nie mam ich w repertuarze! Nie ma tam też o ile dobrze pamiętam jakichkolwiek odniesień do kogokolwiek, poza sprawą.
- To myśli pan, że ktoś z wyższym wykształceniem nie poczuje się obrażony, jak pan wypisuje, że buhaj przez dwa miesiące trwania procesu rejestracyjnego nie zmienił płci?
- Bo nie zmienił! Jestem tego ABSOLUTNIE pewny.
- Jak pan śmie!
- Teraz pani próbuje mnie obrażać, proszę się uspokoić. Do widzenia! – swoją drogą szkoda, że teraz robią takie lekkie drzwi, że nawet porządnie nimi trzasnąć się nie da.
Zastanawiam się, jak to ten sam problem może wpływać na różne osoby. Rolnicy machnęliby ręką, jako zwyczajni nie tylko takich idiotyzmów. Oni od dawien dawna biorą poprawkę na urzędnicze fanaberie i tylko dzięki temu z niczym nieuzasadnioną ufnością spoglądają w przyszłość.
Ja zaś prawie popadłem w euforię nad tym, że światli pozornie ludzie, mimo że i po studiach administracyjnych - dają się manipulować wewnętrznie sprzecznym przepisom. I to do tego stopnia, że zapominają o rozsądku. Ale dziś już nie te czasy, kiedy za mądrych uważano ludzi myślących. Czyżby teraz mądrość miała polegać na bezwzględnym podporządkowaniu zmieniającym się niczym w kalejdoskopie kruczkom prawnym? Siedzi baba za biurkiem i zamiast chwilę zastanowić się nad sensem swoich czynności bawi się w kameleona na mój widok. Zresztą, zostawmy ją we własnym sosie.
Zaiste nie jestem do końca przekonany, że dokładne identyfikowanie się z legislaturą jest dobre dla zdrowia. Bywa, że przepisy są głupie. Bywa, że nie komputerem rządzi informatyk, lecz vice versa. Ale kiedy z tego powodu w psychiatryczne schorzenie popada człowiek, sprawa zaczyna być poważna. Moim zdaniem procedury jakościowe są nastawione wyłącznie na produkt. Człowiek stanowi przy nich wyłącznie kłopotliwy problem okołoprodukcyjny, tak zwany CCP ( krytyczny punkt kontroli). Pociechą jest, że działania naprawcze mają na celu właśnie eliminację tych punktów (czytaj MAGISTRÓW).
Włodek Szczerbiak (we współpracy z Kaziem Janikiem)
|