Tu może być Twoja reklama
Zapytaj >>

"Granice odpowiedzialności..." Wlodek Szczerbiak

2008/04/18 08:36:14


Granice odpowiedzialności lekarza weterynarii.
Prawo – czy kolaboracja?

Prawo weterynaryjne. Coś, czego organicznie nie cierpię, co staram się z daleka omijać. Ale – niestety, rzeczywistość dogania człowieka w nader dziwnych momentach. Czasem jest to wyskakujący zza krzaka policjant, innym razem i kolega z Inspekcji. To zjawisko windykacji, czy też egzekwowania przepisów czyni prawo czymś, co rzeczywiście działa, nie stanowi wyłącznie martwego przepisu.

Podobno pierwszym etapem tworzenia przepisów są konsultacje społeczne. Owszem, jest w tym i ziarnko prawdy, niestety tylko ziarnko. Sfery rządowe w chwili, kiedy decydują się na podjęcie działań sprzecznych z dobrem konkretnych grup społecznych, „konsultują” owszem swoje projekty, ale wyłącznie z umiejętnie wybranymi. Tak też i „Medicus” ostatnio znalazł się poza nawiasem społeczeństwa. Staliśmy się pariasem, jak i cala wiejska weterynaria. Nastąpiło to za sprawą jednego z ministerialnych rozporządzeń, żywotnie dotyczących lekarzy prywatnej praktyki. Pisze o tym dr Jacek Krzemiński, za słowami dr Juliana Kruszyńskiego, na 259 stronie „Życia weterynaryjnego”. Po co cokolwiek konsultować? Wraca stare myślenie? A może strach przed zbyt trudnym dialogiem z przedstawicielami „Medicusa”? Z drugiej strony – kto to widział, żeby takie duże ministerstwo bało się garstki prywatnych lekarzy weterynarii skupionej wokół swoich problemów? Sprawa okazuje się mieć i drugie dno. Właśnie pojawił się świetny artykuł Lecha Wałęsy zamieszczony w „Wirtualnej Polsce” – „Europa rezygnuje z demokracji” . Lech Wałęsa znowu zademonstrował umiejętność patrzenia ponad codziennymi sprawami. Pisze tam, że demokracja już nie stanowi najlogiczniejszego rozwiązania dla nowoczesnej Europy. Przykładem jest rezygnacja większości państw z referendum nad Traktatem Reformującym. Rządy, w przewidywaniu problemów zdecydowały się wyłącznie na głosowania parlamentarne. Możliwe, że opinia Narodów byłaby inna niż ich przedstawicieli w Brukseli. Wałęsa tłumaczy to przykładem na hipotetyczne porównanie głosów Unii i Chin. W takim głosowaniu – Żółty Lud mógłby przykryć calutką Europę stożkowatymi czapeczkami, a później pałeczkami do buzi... I na co nam to? Na co nam taka demokracja?

A nasze kochane ministerstwo - na wskroś nowoczesne. Jak zwykle zresztą, w trosce o konsumenta, wychodzi przed szereg. Tworzy coraz to nowe prawo. Wdraża zasady, jakie może będą panowały w bliżej nieokreślonej przyszłości – już dziś! Dla naszego dobra!

Bo po co jest prawo? Dla wygody! A czasem prawo to i instytucja sama w sobie! Są tacy, co służą prawu, innym z kolei służy prawo, a cała reszta jest – ambiwalentna. Nasz naród i lekarze weterynarii, głęboko przesiąknięci hasłami romantyzmu, „w szczęściu wszystkiego są wszystkich cele” muszą borykać się z przepisami. Tymczasem organizacja współżycia społecznego opiera się na wiele prostszej, niż paragrafy zasadzie. Mówią o niej – „by wilk był syty i owca cała”. Okazuje się, że tak nie może być! Przeczy to wszelkim urzędowym procedurom!

Ponad naszymi głowami, w zaciszu ministerialnych gabinetów wre ciężka praca. Ministerstwo pod wodzą pana ministra Marka Sawickiego, pomne etosu „taniego państwa” chce podobno kosztem lekarzy prywatnej praktyki dofinansować dziury budżetowe. Fama głosi, że będzie wprowadzona etatyzacja w miejsce „wyznaczeń”, że wstępnie nastąpi obniżenie o około 30% wynagrodzeń za niektóre czynności. Mówią, że dzięki temu za bezcen rzucimy się niczym stado wygłodniałych wilków do walki politycznej z mitem Aujeszki. Fama ma to do siebie, że jak w starym kawale - każdy może ją „strzelić w pysk”, bo to plotka. Lecz ci z nas, co kilka lat pożyli - wiedzą, że właśnie nawet w najabsurdalniejszych plotkach tkwi część prawdy. To mnie przeraża! Niby szykujemy się zrobić dla naszego konsumenckiego społeczeństwa polityczną akcję „odaujeszczenia” świń, a najwyraźniej za naszymi plecami drodzy decydenci – kroją nam przykuse mundurki…

Prawo ułatwia rządzenie. Prawo ułatwia znalezienie się w społeczeństwie. Prawo jest krojone pod dyktando władzy, zgodnie z jej zapatrywaniem na dobro społeczeństwa. Żeby zapewnić działanie prawa – konieczne jest jego egzekwowanie poprzez aparat kontrolny, jakim jest między innymi Inspekcja. Nasza Kochana Inspekcja zdaje się, że nie chce (jak pisze dr Jacek Sośnicki) już tkwić w okowach Izby Lekarsko - Weterynaryjnej. Inspekcja, podobno chce tylko rządzić i kontrolować. Działania kontrolne stoją zdaniem niektórych, co bardziej elokwentnych inspektorów w totalnej sprzeczności z interesami lekarzy wolnej praktyki. Inspekcja ma egzekwować prawo, które powstanie niby w naszym imieniu, za firankami gmachu przy Wiejskiej.

Windykacja przepisów wcale nie opiera się na procedurach, w jakie został wyposażony „Robocop”. Nie jest tak, że każdy paragraf jest jasny i można go bezapelacyjnie dostosować do konkretnej rzeczywistości. To proces skomplikowany. Egzekwujący i podmiot kontroli starają się z różnymi skutkami osiągać konsensus. Popatrzmy, w naszym ogródku, co się dzieje z prawem, które zostało wykreowane z pominięciem właściwych konsultacji społecznych. Oto coraz częściej firmy farmaceutyczne dochodzą do wniosków, że produkcja premiksów paszowych jest rzeczą nieopłacalną. Finezyjne skonstruowana sieć, mająca uniemożliwić lekarzom weterynarii stosowanie antybiotyków w paszach jakoś nie zadziałała, trąci sztucznością, nieprzystosowaniem i wbrew wydumanej teorii wcale nie uszczelnia rynku leków.

Po co więc lekarzowi prawo? Czy pomaga w pracy? A może przeszkadza? Ot, tylko co podatnicy z ulgą odetchnęli, bo powstały przepisy umożliwiające zapytanie Urzędu – czy nie błądzą w prawie – mogli zapytać o wytyczne i cokolwiek urząd nie stwierdził ważne być miało. Przyszedł rząd, który miał w ustach prawo, a w sercach sprawiedliwość wielką i niewygodne władzy rozporządzenie obalił. W zasadzie okowy przepisów powstają na drodze demokratycznej, w Sejmie. Jednak Polska by nie była Polską, a Rząd - Rządem, bez furtki. Prawo wcale nie ma być jasne i przejrzyste! Widełki między tym co pisze, a tym – co jest to właśnie - władza! Niektórym z nas nie od dziś wiadomo, że żyjemy nie w państwie prawa i przepisów, a interpretacji i przypisów! Jeżeli ktoś przypadkiem nie słyszał o interpretacjach, albo nie chciał o nich słyszeć – niech poczyta, dla wewnętrznej satysfakcji – „instrukcje”. Ostateczne przepisy wykonawcze! Poprawione prawo!

Gdzie więc jest niby miejsce terenowego lekarza weterynarii wobec prawa? Jak się znaleźć wobec czegoś, co jako społeczeństwo - niby samostanowimy, a w rzeczywistości – jest nam dawane z góry? Prawo sobie jest i w zasadzie nikt nie musi go znać. Ale wtedy – jest sam sobie winien. Zasada naczelna każdego terenowego lekarza weterynarii to naturalna, wrodzona organiczna wrogość do pisania czegokolwiek, łącznie z dokumentami. Wystarczy zapytać tego, co monitoruje bydło na obecność prątków gruźliczych – co jest najważniejsze w tej pracy. Odpowiedź można przewidzieć: – zdrowie zwierzęcia, a poprzez to ochrona człowieka. Na taki monitoring składają się nie same czynności lekarskie, lecz także potężnie rozbudowana szata graficzna, taki PiaR w postaci mnóstwa tabelek, wykresów. Ich stopień skomplikowania, powiązanie z matematyczną abstrakcją i buchalteryjną dokładnością sprawiają, że więcej czasu zajmuje opisanie badań, niż ich fizyczne wykonanie. Smutną prawdą jest fakt, że dziś nikt nie wierzy lekarzowi, że wykonał swoją pracę o ile ten nie przedstawi wielostronicowej dokumentacji. Ta działalność pisarska nie jest zaliczana do czynności weterynaryjnych. Niemniej, a z każdym rokiem coraz mocniej je przesłania. Służy wprawdzie do uspokojenia konsumenta w temacie zdrowia zwierząt (bo który to konsument uwierzy dziś lekarzowi na słowo?) Im więcej jest tej dokumentacji, tym i pewność konsumencka wyższa. A prawdę znają jedynie fachowcy, którym ufa się tylko dzięki siermiężnym sprawozdaniom, maczkiem w formacie A4.

Krok za kroczkiem i oto – stało się! Dziś tylko udokumentowane czynności mają jakikolwiek sens. Próżne żale, bezsilne złorzeczenia, ale nikt nie odda romantyzmu dawnej weterynarii. Dokumentacja! Od wideł po widelec! Kontrola! Kontrola! Kontrola - dokumentacji. Absolutnie, pierwszą narzucającą się nawet profanom odpowiedzią jest fakt, że badanie papieru nie jest wizytacją czynności weterynaryjnych. Bo - lekarz niby nie papier, a zdrowie ma produkować. Ale kto dziś słucha takich bzdur? Zresztą jak skontrolować lekarza brykającego po okólnikach? Garstka zrzędliwych matuzalemów siedzących w swoich zakładach hen wśród pól i łąk zielonych nie posiada choćby minimalnej siły przebicia w dyskusji o pierwszeństwie papieru nad pragmatyką zawodową. Jeszcze kilka lat i okaże się, że pragmatyka to papier, a cała reszta to nieistotne dodatki. A może to już jest? Jak gra dokumentacja – wszystko jest w porządku!

Nie od dziś wiadomo, gdzie odbywa się calutki nadzór nad zdrowiem zwierząt, społeczeństwa. Błyskają tam ciekłokrystaliczne ekrany, szumią wentylatory wielordzeniowych procesorów, z czeluści dymiących ozonem drukarek wypadają coraz to nowe, prawdziwie namacalne dowody opieki Inspekcji nad zdrowiem konsumenta. Cóż weterynaria zagrodowa? Ani są wymuskani, medialni, ani wygadani nadzwyczajnie. Jak tu sprostać szybkości dzisiejszego życia? Jak udowodnić, że się cokolwiek zrobiło bez dowodów w postaci ściany wypełnionej opasłymi skoroszytami z łatwo palną, choć niestrawną dokumentacją, co kilka lat wywalaną do pieca?

Życie może i toczy się pomaleńku, ale jest rzetelnie dokumentowane. Syzyfowie pracujący u podstaw często sobie nawet nie zdają sprawy - zagonieni codziennymi problemami gospodarzy i ich zwierząt – jak ich praca, gdzieś tam w klimatyzowanych wnętrzach rozkłada się na współczynniki. Ta pozornie duchowa otoczka, ten opisowy wymiar życia, żer dla serwerów, banków informacji skrzętnie chowanych za osłonką o danych osobowych - krów, świń, czy perliczek.

Nieśmiałe próby wciągnięcia troglodytów obcujących ze zwierzętami w wir nowoczesnego życia kończą się różnie. Czasem komputery rzeczywiście trafiają pod koryta, a i bywa, że są traktowane jak maszyny parowe przez tkaczy ze starożytnych manufaktur. Nader często traktuje się lekarzy prywatnej praktyki instrumentalnie. Stanowimy zasoby do realizacji procedur. A gdy Kali już swoje zrobi, niech sobie idzie gdzie go oczy poniosą. Ot, jakie jest nasze miejsce wobec wirtualnej rzeczywistości.

W terenie myśleliśmy, że „wyznaczenia” są swego rodzaju rządową odpowiedzią na trudną sytuację personalną w wiejskiej weterynarii, na pauperyzację. Okazuje się, że nie. Wymrą Ostatni Mohikanie dzisiejszego rolnictwa, a i drzwiami wiejskich gabinetów będzie trzaskał wiatr. Wszystko idzie ku globalizacji, a ta resztka nas pałętająca się wśród błota i szarug, musi poszukać sobie czegoś innego do roboty. Wchodzą fermy, gdzie zwierzęta są tylko maszynami do przetwarzania składników odżywczych. Nie jesteśmy tam zbytnio potrzebni. Tymczasem, zanim wejdzie te nowe rolnictwo trzeba wykonać parę robót. Dla porządku, dla polityki gospodarczej i takie tam… Podniecamy się tym, emocjonujemy że jednak jesteśmy do czegoś potrzebni. Kilka lat. Potem dzisiejsza wieś stanie się niczym ugór, gdzie robiłem monitoring. Płotki z patyków, rosochate wierzby. Gacie suszące się na drucie, sterty złomu, który „może się do czegoś przyda”. Minie znowu trochę lat a i to zniknie. Zostaną zaorane pagórki, ruiny zagród, zrównane śródpolne sadzawki. Ziemią zawładną koncerny.

Wróćmy jednak do dziś, do stosunku lekarza prywatnej praktyki do prawa. Minister propagandy z ubiegłego wieku, niejaki Urban miał czelność powiedzieć – „Rząd wyżywi się sam”. Święte słowa z epoki socrealu, święte, święte po wsze czasy. Ów minister kiedyś pisał w poczytnym pisemku, które za szyld miało hasło – „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi!”. Taaak, zębem satyry można wiele delikatnych spraw poruszyć. Co ma robić, żeby się wyżywić cała reszta, spoza rządu? Przeżyć wśród hien? A co zrobić z prawem? Umiejętność radzenia sobie w taki sposób, żeby było sprawiedliwie to duża sztuka. Ot, zlewki z zakładów żywienia zbiorowego – w zasadzie powinny podlegać utylizacji. Ale czy nie jest rozsądne zawrzeć odpowiednią umowę z zakładem utylizującym, na minimalną wysokość opłat i później sprzedawać zlewki okolicznym rolnikom dla świń, po takiej cenie, żeby pokryć idiotyczne koszty palenia zup? Wydumane przez urzędasów koszty? Prawo prawem, a żyć trzeba! Ważne, żeby i wilki i owce mogły czerpać korzyści z układu.

Jak więc prosty terenowy lekarz weterynarii ma się znaleźć wobec otaczającego go prawa? Wobec Departamentu, Inspekcji? Kolaborować? Po co? Iść ręka w rękę - czy błyskać światłami, że w krzakach stoi „niedźwiedź” z „suszarką”? Dokąd zmierza ten świat? Gdzie w nim jesteśmy my?

Wlodek Szczerbiak

Komentarze czytelników:

Brak komentarzy.

Wróć do artykułów

© copyright 2004-2005 by Drag, design by Kokuryu. Wszelkie prawa zastrzeżone.