W tym roku wiosna absolutnie nie wystąpiła w postaci nadostrej. Zima minęła subklinicznie i oto nadchodzi od kilku lat wieszczony czas zwalczania choroby Aujeszki. Czy jesteśmy do tego przygotowani? Jak sobie poradzimy? Z tego, co wieszczą ptaki na drzewach – czeka nas oprócz normalnej, ciężkiej pracy w terenie nieco ostrej administracji związanej z terminami badań. Są też wersje, że prawie cala papierkowa robota spocznie na barkach koordynatorów w inspektoratach. Problemem zasadniczym było rozdzielenie pracy w laboratoriach tak, żeby krew do badań dopływała w miarę równomiernie. Dało się to oczywiście zrobić metodą administracyjną. Co za problem? Żaden! Podobno kwestia ta została rozwiązana poprzez zrzucenie przez GIW na barki monitorujących odpowiedzialność za terminy. W Internecie pojawiały się wypowiedzi mówiące, że osoba podejmująca próbobranie odpowiada niejako gardłem za jego zgodność z terminarzem. Konia z rzędem temu co tak precyzyjnie zaplanował pracę, której prawie nikt z nas jeszcze nie wykonywał. Jestem gotów się sprężyć, ostro pogonić robotę, ale jakoś nie wyobrażam sobie, ze podołam sztywnym terminom. Nasze ministerstwo podeszło do zagadnienia w sposób matematyczny, administracyjny i ze wskaźników wynika, że robota pójdzie jak z płatka, a najdalej za sześć lat będzie po problemie. Planuje się w wersji a – że w czerwcu zostanie wykonane pierwsze próbobranie, wersja b – mówi, że w czerwcu ruszy próbobranie.
Niemcy podejmując to zagadnienie nie mieli do przebadania 800 tysięcy stad, jak my. A jednak nie zmieścili się w sześciu latach. Cóż - Polak potrafi. Przynajmniej wierzą w nas ministerialni urzędnicy. Może jest i w tym nieco wiary na wyrost, gdyż nasi sąsiedzi sprężali się za stawki dokładnie cztery razy wyższe, niż nam to przyjdzie robić, ale cóż, wiara czy ni cuda! Dla mnie ciekawostką przyrodniczą jest, czy zostanie odblokowana tyle razy obiecywana możliwość rozliczania się w formie faktur. Nic też nie wiadomo o zasadach nadzoru nad ruchem trzody w terenie. Mówi się niby o różnego koloru świadectwach zdrowia, ale żadnych rozporządzeń jeszcze nie ma. Z ostatnich przecieków wynika, że możliwe będzie zawieranie umów z właścicielami zakładów leczniczych, a nie z – kierownikami. Jest to nieco niebezpieczne rozwiązanie, na co zwracają uwagę terenowcy, cóż są tacy, co wiedzą lepiej.
Sporym zgrzytem jest zatrudnienie pomocy do trzymania zwierząt. Decydenci z ministerstwa specjalizującego się w sprawach rolnictwa uznali, że stawka dla pomocnika w wysokości 10 zł za godzinę jest jak najwłaściwsza. Cóż, skoro zatrudniani przez to ministerstwo inspektorzy weterynaryjni są opłacani podobnie – czemuż by miały powstać problemy ze znalezieniem pomocy do tuptania po chlewikach? Dycha brutto, praca kilka godzin dziennie, czasami co któryś dzień, bo lekarz z bliżej nieustalonych przyczyn bywa wzywany do zadań odciągających go od właściwej roboty. Zostaje piątak netto, powiedzmy średnio cztery godziny dziennie, co da w skali miesiąca niebagatelną kwotę 400 zł. Nie pamiętam, o ile to większa stawka, niż wynosi zasiłek socjalny. Nikt więc takim pieniądzem nie pogardzi, tym bardziej, że robota prosta, bez większej odpowiedzialności. Drobnym problemikiem są proceduralne spory, czy ów pomagier musi mieć wykształcenie magisterskie zootechniczne, albo rolnicze, czy aby wystarczy certyfikat technika weterynarii. Są nawet wśród lekarzy powiatowych desperaci gotowi dać „wyznaczenia” komukolwiek, na własną odpowiedzialność, żeby tylko akcja ruszyła! Nie piszę tu o wynagrodzeniu dla lekarzy weterynarii mających pobierać tą krew. Po co drażnić społeczeństwo? Myślę, że takie postępowanie ma swoje powody. Ale o tym później. Cóż, pierwsze koty za płoty! Najwyraźniej wszystko czeka na „godzinę W”.
Powiedzmy, że ja też czekam. Dopiero mając przed sobą konkrety, będę mógł podjąć jakąkolwiek decyzję. Szczerze mówiąc do dziś nie umiem powiedzieć, czy podejmę to wyzwanie. Z jednej strony – chciałbym, ale się najwyraźniej boję. Boję się sztywnych terminów, nieznanych rozporządzeń. Oglądam się na kolegów, próbuję robić rankingi – i nic z nich nie wynika. Cóż, skoro ta akcja jest przygotowywana niczym wojna – może i tak powinno być. Chciałbym móc się wypowiedzieć o problemach związanych z monitoringiem prowadzonym na niespotykaną w Europie skalę, ale do dziś nie wiem – czy będę miał odwagę zaryzykować wyjście na wojnę z polityczną chorobą. Polityczną, bo praktycznie występuje ona obecnie wyłącznie w formie subklinicznej, wykrywalnej jedynie serologicznie, a czasem przy pomocy poliamplifikacji materiału genetycznego wirusa. Z drugiej strony – branie udziału w wojnach bezpośrednio nam nie zagrażających stało się ostatnio bardzo modne. Wystarczy spojrzeć, gdzie to dziś nasi żołnierze nie walczą. Wszędzie ich pełno, wszędzie znaczą piach krwią ku chwale Ojczyzny i ku dobrobytowi swoich rodzin. Wojna najwyraźniej stała się biznesem, nie chodzi tu o ratowanie czegokolwiek lub kogokolwiek. To zwyczajny skok na kasę. Z drugiej strony – ludzie mają pracę, władza zadowolona, że rośnie w narodzie potencjał bojowy.
Chyba każdy z nas, zaczynając przygodę z weterynarią myślał o posłannictwie. Dziś w ogóle nie istnieje taki termin. Dziś mamy do czynienia wyłącznie z punktami krytycznymi, poziomem ryzyka i działaniami naprawczymi. A najważniejsze w tym wszystkim są oczywiście – papiery. Podobno najważniejszym zadaniem ma być właśnie koordynacja działań, bez niej ani rusz. Są etaty dla koordynatorów, lada chwila niby podejmą pracę i robota ruszy na całego! A gdzie jest prawda? Za czasów Lizy Minelli mówiło się, że pieniądz rządzi światem. Nic się nie zmieniło. Pieniądz stracił na wartości, obecnie jest zwyczajnym papierem, opatrzonym wprawdzie siedmioma pieczęciami i podpisami, ale nadal – kręci światem.
A może z innej beczki: na początku zawsze są problemy. Wielu terenowców odgraża się, że nie podejmie pracy. Tak też się odgrażali i wcześniej. Mała podwyżka i było po bólu. Wielu lekarzy powiatowych nie śpi po nocach, bo właśnie procentuje ich umiejętność współpracy z lekarzami prywatnej praktyki. Ich osobiste umiejętności i możliwości dane im przez państwo. Zaraza niczym poważnym nie grozi. Jest tak niebezpieczna, że uczeni szukają jej przy pomocy mikroskopów elektronicznych, szukają DNA wirusów, szukają drobnych odchyleń układu immunologicznego świń świadczących o styczności z wirusem. To już nie te czasy, kiedy zaraza wchodząc do gospodarstwa, w pierwszym okresie powodowała śmierć okolicznych kotów, „gatunku wskaźnikowego” dla choroby Aujeszki. To już nie są te czasy, kiedy świnie opanowywała „wścieklizna rzekoma”, kiedy zwierzęta przyjmowały „postawę siedzącego psa”.
Eksport świń leży, hodowla też. Nawet rolnicy bezradnie wzruszają rękoma mówiąc o „świńskim biznesie”. Właśnie szczepię psy przeciw wściekliźnie i rozmawiam o świńskich interesach. Najwięksi optymiści są gotowi czekać do września. Później – się zobaczy.
Zapędziłem się, wdałem w niepotrzebne szczegóły. Choroba Aujeszki, to choroba czysto polityczna, spróbujmy spojrzeć na nią z właściwej perspektywy, a nie z żabiej. Popatrzmy globalnie, pryncypialnie!
Nie naprawi w Polsce rynku likwidacja zagrożenia chorobą, której nikt nie widział. Nie naprawi rynku ściśle hipotetyczna możliwość eksportu świń na zachód. Nieubłagalne nożyce cenowe spowodowały likwidację wielu stad, liczne ciągną w aby szkieletowej obsadzie. Mamy do czynienia z klasyczną depopulacją, jak przy pomorze. To powinno ułatwić pracę tym z nas, co się jej podejmą. Ile będzie tych gospodarstw, świń do badania? Czy aż tyle, co wynika z zeszłorocznych planów? Wiadomo, że Polska jest krajem bazującym na produkcji trzody w małych stadach. Takie stado szybko powstaje i równie szybko znika. Mobilność naszych gospodarstw rolnych jest tak duża, że jakiekolwiek statystyki prowadzone przez GUS, ARiMR nie nadążają za rzeczywistością. Dziś chlewiki pełne, a za kilka miesięcy – puste. Małe gospodarstwo rolne ma to do siebie, że nie utrzymuje się wyłącznie z wyspecjalizowanej hodowli. Żeby przetrwać na rynku – musi opierać się na fluktuacjach rynku, czynić ze swojej wielkości atut wobec hodowlanych molochów opierających się na nieco innych zasadach.
Czy więc warto wchodzić w ten interes? Czy jest sens opuszczać lecznice w poszukiwaniu hipotetycznych pieniędzy na utrzymanie? Oj, co to będzie, co to będzie?
Oficjalny optymizm naszego ministerstwa jest na wyrost. To są politycy. Mają do wydania kasę pochodzącą od społeczeństwa i muszą to zrobić po gospodarsku. Wydać dokładnie tyle, co niezbędne, a resztę przeznaczyć na łatanie innych dziur. Oj trudno wdrożyć coś, czego nikt jeszcze nie robił, coś co sprawia nieodparte wrażenie administracyjnego wymysłu. Ile to energii, wiary w znaczenie swojej pracy musi mieć ktoś, kto chce pchnąć do ciężkiej i brudnej pracy hipotetyczny tysiąc lekarzy, którzy nigdy czegoś takiego nie robili. Administracja państwowa zarezerwowała pewne środki finansowe na ten cel, podjęte zostały też – pewne – przygotowania. Potem te środki zostały deczko przykrojone, okrojone do właściwych rozmiarów przez fachowców od rolnictwa i gospodarki. W chłodniach spoczywają testy Elisa czekające, kiedy będą mogły wykazać obecność antygenów. Jeżeli poczekają za długo – trzeba je będzie wyrzucić, tym bardziej, że swoją młodość mają za sobą. Taaa, robota musi ruszyć, choćby żeby te testy się nie zmarnowały…
Słomiany zapał i określenie, że zwalczanie musimy zacząć, że zaczęcie jest warunkiem dalszej współpracy z Europą oczyszczoną z zarazy. Ciekawa jest ta terminologia – „musimy zacząć”. Skończenie to kwestia nieokreślonej przyszłości. Koniec – nie występuje w terminologii projektu zwalczania choroby Aujeszki1 Będzie inny rząd, sejm. Kto inny będzie się tym martwił. Aby zacząć! Hasło dnia! Jedni planują, a ktoś, kiedyś będzie musiał skończyć. Kto? A kogo to dziś obchodzi? Najważniejsze, że do Brukseli popłyną sążniste, uspokajające sprawozdania, że akcja ruszyła, że się coś robi. Wszelkie restrykcje zostaną zawieszone. Gdy przyjdzie groźba ich odwieszenia, będzie inna pieśń, inni ludzie odpowiedzialni. Najważniejsze zacząć! Zacząć! Wystarczy gonić króliczka, jak piszą Koledzy na naszym forum! Po co go łapać? Trzeba chronić przyrodę ojczystą! Sejm przyznał pieniądze wystarczające, żeby zacząć. Zacząć! Ktoś się połasi i – zacznie. A rzeczywiste wykonanie pracy spadnie na całkiem inne władze, za całkiem inne pieniądze.
Zastanawia mnie – co ryzykuję ja, co grozi naszemu ojczyźnianemu rolnictwu, gdy nie podejmę tej pracy. Nic! Zawsze znajdzie się ktoś, kto zacznie. Są odpowiednie motywacje finansowe, ideologiczne. Nikt wcale nie chce oczyszczać kraju z zarazy, której nikt nie widział, która dawno ma za sobą szczyt wirulencji. Machina tłumienia zarazy trwa z bronią w koszarach, czeka na wcielenie do walki. Mamy zacząć! Zacząć! Rozumieją Państwo?
Wiek Internetu, globalnego dostępu do informacji, a o czymś co nas, co nasze firmy może czeka za jakiś miesiąc – nie wiemy nic, albo dowiadujemy się z plotek. Tak samo, jak zresztą nic nie wiedzieliśmy o zagrożeniu pomorem świń ze Słowacji i Rumunii. Nie są to zagrożenia medialne, jak ptasia grypa, czy pięknie brzmiąca - choroba szalonych krów. Co nas obchodzi, jaką pracę będziemy wykonywać za miesiąc dwa? Po co cokolwiek planować? Czy nie wystarczy, że planuje ministerstwo? Mają kasę, zapłacą, chętni zabiorą się do babrania. Oni już tam na górze wymyślą, że będzie dobrze! Akcja ruszy! Z piskiem i zgrzytem, ale ruszy. Zbyt wiele urzędniczej pracy zostało w to włożone, żeby to tak zostawić! Dopiero byłby kryminał, wydarzenie prawdziwie medialne! Czyli – ruszy! Może po trupach, ale ruszy! I co dalej? Ano wychodzi, że dokładnie wszyscy mają to w głębokim poważaniu! Ja – też!
Wlodek Szczerbiak
|