Zwierzęta są hodowane, dopóki przynosi to zysk. Różnica pomiędzy kosztami uzyskania przychodu, a przychodem z hodowli stanowi dochód. Strata może być tolerowana przez pewien okres czasu, pod warunkiem ze istnieją perspektywy jej zrekompensowania. Stąd się biorą świńskie „górki” i „dołki”.
Aktualnie mamy do czynienia ze znaczną nadwyżką kosztów hodowli nad przychodem ze sprzedaży żywca. W różny sposób, zależnie od wielkości, siły ekonomicznej – reagują rozmaite hodowle. Gospodarstwa posiadające duże stada zazwyczaj dysponują środkami na przetrwanie kryzysu, zdarza się, że zachowują poziom produkcji. Gospodarstwa słabsze ekonomicznie starają się jak najszybciej sprzedać towar, żeby jak najmniej inwestować. Odbija się to sprzedawaniem macior, lub zwierząt o wadze osiemdziesięciu kilogramów. Są to sztuki wysoko mięsne, w szczycie możliwości wykorzystania paszy w postaci przyrostów. Powyżej tej wagi wykorzystanie paszy spada i produkcja jest droższa. Inną formą jest redukcja stad podstawowych, zaczynająca się zwykle od najstarszych, najmniej płodnych i plennych.
Postępowanie lekarskie i zootechniczne w hodowli ma na celu zbliżenie procesu hodowlanego do ideału, kiedy produkuje się małym kosztem dużo dobrego żywca. Intensywność hodowli, konkurencja powodują, że bardzo istotne są wszelkie działania zootechniczne, weterynaryjne. W gospodarkach, gdzie hodowla jest prowadzona w ilościach spełniających zapotrzebowanie rynku często dochodzi do załamań związanych z chłonnością ze strony konsumentów. Odbija się to spadkiem cen skupu, zmniejszeniem opłacalności hodowli, a nawet stratami. Hodowle prowadzone nowoczesnymi metodami, szczególnie w naszym kraju, gdzie nie są zbyt liczne – mają pewien margines ekonomiczny różniący je od gospodarstw prowadzących chów bardziej ekstensywny. Wiąże się to z te strukturą stad. W Polsce lwia większość produkcji trzody pochodzi z małych, niezaawansowanych technologicznie hodowli. Niekiedy mówi się o nich, jako o chowie tradycyjnym, podobno posiadającym znamiona ekologicznego. A tak naprawdę jest to najczęściej chów, gdzie nie są wykorzystywane osiągnięcia nauki, zootechniki, weterynarii. Wiadomo, że tego typu hodowla nie przynosi efektów porównywalnych do czołówki. W tych gospodarstwach najwcześniej dochodzi do sytuacji, kiedy nożyce pomiędzy kosztem, a przychodem tną dochód.
Ratowanie sytuacji jest teoretycznie możliwe. Wdrożenie nowoczesnych technologii, profilaktyki, leczenia mogą się przyczynić do znacznej poprawy rentowności. Cóż, kiedy tego typu gospodarstwa są prowadzone w taki sposób, że ich nie stać na zastrzyk w postaci technologii. Gotówka potrzebna z godziny na godzinę w celu ratowania raz za razem pojawiających się dziur budżetowych, jest niewystarczająca na pozorne ekstrawagancje w postaci technologii. Inną kwestią jest często niewłaściwe przygotowanie teoretyczne, a prawdę mówiąc – konieczność ciągnięcia przez właściciela stada kilku srok za ogony jednocześnie. Odbija się to tak, czy inaczej brakiem wystarczającej wiedzy, brakiem specjalizacji. Marną pociechą drobnych gospodarstw jest fakt, że dołek w jednej dziedzinie daje się nadrabiać przypadkowym sukcesem w innej. Mimo tego, gospodarstwa funkcjonują. Bywają klęski spowodowane przez przyrodę, zdarzają się i klęski urodzaju. Z roku na rok jakoś się kulają.
Te drobne gospodarstwa stanowiące większość Polskiego rolnictwa siłą rzeczy najprecyzyjniej reagują na wszelkie załamania gospodarcze. Gdy nieopłacalna jest jakaś dziedzina – zostaje ona zmarginalizowana, a nawet i porzucona do czasu, kiedy relacje ekonomiczne ulegną zmianie.
Aktualnie cena skupu trzody jest niższa od ceny paszy niezbędnej do odchowania, czy wyhodowania tucznika. Na domiar złego ta cena jest tak niska, że nawet najnowocześniejsze technologie chowu nie są w stanie jej sprostać. Produkcja świń nie opłaca się dziś nawet w znakomicie prowadzonych fermach. Następuje stopniowa depopulacja stad rodzicielskich, maksymalne ograniczanie odchowu.
Weterynaria jest najczęściej siłą zewnętrzną wspomagającą hodowlę. Światli hodowcy, nawet w momencie tak mocnego załamania rynku, z jakim mamy do czynienia dziś, doskonale zdają sobie sprawę z roli ochrony zdrowia zwierząt. Weterynaria, tam gdzie nawet nie jest w stanie przysporzyć zysków, może przynajmniej ograniczyć straty. Działania lekarskie maja bardzo bezpośredni wpływ na wykorzystanie paszy na przyrosty. Podjęcie leczenia choroby skutkuje korzystną relacją nakładu do efektów. Każda złotówka wydana na leczenie, profilaktykę przynosi od kilku do kilkudziesięciu złotych zysku. W przypadku takiego regresu, z jakim mamy do czynienia obecnie – weterynaria jest w stanie ograniczać straty w hodowli. Cóż, skoro najpierw tą złotówkę trzeba mieć. Ziarno zwykle spoczywa zmagazynowane, przygotowane do skarmiania zwierząt, natomiast pieniędzy na leczenie brakuje. Pociechą bywa fakt, że bardzo często ziarno paszowe jest nienajlepszej jakości, trudne do sprzedania.
Obecnie pojawia się pewien paradoks związany z leczeniem, profilaktyką. Otóż w wypadku rezygnacji ze szczepienia macior przeciwko parwowirozie świń, odbijającej się spadkiem urodzeń prosiąt do kilku w miocie, zamiast powiedzmy czternastu, szesnastu. W wyniku zmniejszenia ilości prosiąt – będzie trzeba zużyć na odchów dużo mniej paszy! Biorąc pod uwagę, że każdy odchowany tucznik na dzień dzisiejszy stanowi stratę nawet w najlepszych hodowlach – poprzez zaniechanie – zmniejsza się straty. Oczywiście, w momencie, kiedy te świniaki się jednak urodzą, kiedy zostanie podjęty ich dalszy chów – leczenie jest istotne dla zmniejszenia strat na żywieniu. Oczywiście i tu może dojść do paradoksu w momencie, gdy ktoś założy, że lepiej stracić większość stada z powodu choroby, niż je wyleczyć i dalej żywić paszą, która się nigdy nie zwróci. Dziś tak jest zdecydowanie taniej. I gdzie w tych realiach ekonomicznych miejsce dla wiejskiego lekarza weterynarii?
Zastanówmy się teraz nad sprzężeniami dotyczącymi bezpośrednio weterynarii. Wiejskie lecznice istnieją i są potrzebne, gdy hodowla kwitnie. Są wprawdzie rolnicy umiejący docenić znaczenie opieki weterynaryjnej także w momentach załamania rynku, lecz nieliczni. Istnienie takiej, czy innej ilości lecznic na danym terenie jest dosyć bezpośrednio związane z ilością stad. Gdy stada są mniejsze, liczniejsze – potrzeba więcej lekarzy do ich obsługi. Wiąże się to ze znacznymi stratami czasu na przejazdy, zajmowanie się za każdym razem innymi przypadkami. Gospodarka wielkostadna rządzi się innymi prawami, tam leczenie dużego stada zazwyczaj wiąże się z jedną diagnozą, mniej pracochłonnym leczeniem, najczęściej doustnym, a nie w formie iniekcji.
W momencie, gdy likwidowane są maleńkie stadka – lekarze z dnia na dzień tracą pracę. Rolnik zwyczajnie, żeby uniknąć strat stosuje najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań – likwiduje zwierzęta. Likwiduje stanowisko pracy dla lekarza. Wiejskie lecznice, zajmujące się sektorem drobnotowarowym, dostarczającym około siedemdziesięciu – osiemdziesięciu procent żywca są też automatycznie obsadzone proporcjonalnie większą ilością lekarzy, niż placówki w dużych fermach. Siłą rzeczy, na bezrybiu, gdzie i raki muszą spełniać niezwykłe funkcje – lekarze weterynarii muszą się dostosować do istniejącego zapotrzebowania, być omnibusami. Lekarz terenowy leczy psa, konia, kozę i wszystko, co się nawinie mu pod rękę. Często to nie wystarcza do utrzymania się. Rozwiązaniem są wyznaczenia do czynności zlecanych przez państwo. Bywa, że lekarze handlują paszami, zajmują się mnóstwem nie weterynaryjnych czynności. W Sejmie, ministerstwach wszelkie dyskusje o prywatnych lekarzach weterynarii sprowadzają się do stwierdzenia przez decydentów, że lekarze są samowystarczalni, nie stanowią problemu finansowego. Są, samowystarczalni, bo coraz większą część naszej działalności stanowi wszystko, poza weterynarią! Robimy to, żeby jednak pozostać przy zawodzie, żeby robić to o czym często marzyliśmy przez całe życie. Wiejska weterynaria z roku na rok idzie do kąta.
Kolejną prawdą jest, że niewiele osób dziś chce pracować na wsi. Praca bardzo ciężka, niebezpieczna, brudna. Wiejskie lecznice są najczęściej domeną lekarzy, którzy są co najmniej poza pierwszą połową kariery zawodowej. Każdy człowiek, im starszy tym mniej chętnie zmienia swoje życie. Zachowuje się jak stare drzewo, którego nie daje się przesadzać. To bardzo fizjologiczna wręcz prawidłowość. Podejmując kolejne wyzwania z każdym dniem widzimy, że nasza sprawność, chęć do czynu zmniejsza się. Stąd powstają narzekania na liche zarobki, coraz trudniejszy rynek. Raz za razem dochodzi do wojen podjazdowych. Kiedyś, zanim sytuacja się nieco unormowała denerwowaliśmy się, gdy na „nasz” teren wzywany był kolega. Dziś – bez ociągania jedziemy pomagać w teren kolegi.
Monitorujemy zdrowie zwierząt. Robimy to w śniegu, błocie i gnoju. Wieczorami, niekiedy nocami wypełniamy dokumenty, badamy w rzeźniach. Czasem na wiosnę okazuje się, że odkładana akcja szczepienia psów przeciwko wściekliźnie, jedna z niewielu przynoszących w miarę znośne pieniądze – nie ma racji bytu. Ot, ile to razy jakiś przedsiębiorczy kolega, czy koleżanka z miasta „pomogli” nam, (tak od siebie, spontanicznie) w trudzie. Nie ma lekko, życie to skomplikowana rzecz. Jesteśmy sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Bywamy potrzebni i dzięki temu życie jakoś się toczy, a weterynaria wiejska - istnieje.
Wielu z nas najchętniej by się wyspecjalizowało, pracowało wyłącznie na dobrze znanej płaszczyźnie, nowocześnie. Lekarz świadczący usługi w małych gospodarstwach wbrew pozorom jest bardzo drogi. Zwyczajnie, żeby wyleczyć pięć świniaków musi przynajmniej jednego zbadać. Z wywiadu wie, że świniaczek cosik słabuje, termometrowanie dostarcza niewiele więcej informacji. Oględziny, palpacja – cóż świniak, to świniak. A czas leci, potem trzeba zrobić zastrzyki, wrócić do lecznicy. Godzinka czasu i pięć zwierzaczków zaznało styczności z lekarzem. Na fermie jest inaczej. Wywiad znacznie szczegółowszy, informacje z raportów zootechnicznych o przyrostach, spożyciu paszy, wody. Sekcja kilku sztuk, ewentualnie badania dodatkowe w laboratorium. Na tej podstawie podejmuje się leczenie powiedzmy trzystu, czy tysiąca sztuk. W szałerku godzinka, na fermie ze dwie i wynik taki, że na leczenie pięciu świnek trzeba było poświęcić godzinę, badając dwadzieścia procent pogłowia z niezbyt pewnym rozpoznaniem. Na fermie sekcja powiedzmy pięciu, dziesięciu sztuk, badanie kliniczne też pięciu, plus laboratorium – na podstawie oceny kliku procent stada podjęte zostaje leczenie trzystu, tysiąca sztuk. Kosztuje ta dwie godziny pracy. Tam – dwanaście minut na sztukę, na fermie – dwie i pół minuty na sztukę z dużo dokładniejszą diagnozą. Dystrybucja leków – doustnie, bez zajmowania czasu lekarza. Droższy od wiejskiego jest tylko lekarz leczący psa, bo on robi to w towarzystwie personelu pomocniczego… Wiejski lekarz jest więc bardzo drogi, a konsument i hodowca chcą taniego mięsa. Po co utrzymywać wiejskiego lekarza? Decydenci widzą, że z wiejską weterynarią nie ma żadnych problemów! Radzą sobie! Rolnik woli kupić lek, samemu, metodą prób i błędów zabrać się za leczenie. Zresztą zewsząd ma w tym kierunku wsparcie. W każdej mleczarni obok wentyla do dojarki można kupić o połowę tańsze niż w lecznicy antybiotyki dowymieniowe. Pasza lecznicza? Co za problem? Na laksę, czy na kaszel? Najwyższa pora skończyć z przestarzałą, drogą wiejską weterynarią! Wszyscy są za!
Musimy się dostosować. Do kaprysów drobnotowarowej hodowli, do nowoczesnych trendów hodowlanych. Nie ma zmiłuj! W dotychczasowym układzie jesteśmy na odstrzał! Gospodarka państwowa jest oparta wyłącznie o łatanie dziur budżetowych. Nie stać jej na utrzymywanie darmozjadów! Zresztą ten problem nie istnieje! Czasem wprawdzie weterynarze bywają przydatni, ale i bez nich jakoś to będzie. Wystarczy spojrzeć, co się dzieje w innych krajach. Tam drodzy weterynarze są jedynie w miastach! Precz z grajdołkami, towarzystwem wzajemnej adoracji! Dość nieuków!
Niby czasem możemy się jeszcze przydać gospodarce. Łabędzi to śpiew. A ile gadania o marnotrastwie? Szczególnie teraz, kiedy otrzymujemy „prezent” od polityków. Choroba mająca wyłącznie znaczenie polityczne, marketingowe musi zostać zmonitorowana, a następnie – jeżeli jest – zlikwidowana. Inaczej bym widział zoonozę, jakąś wysoce zaraźliwą chorobę. A patrzę na chorobę niemającą znaczenia gospodarczego, epizootycznego w naszym kraju. Czasy, kiedy był sens zajmowania się tą chorobą już minęły. Obecnie objawem wskaźnikowym wcale nie jest śmierć okolicznych kotów. Dziś ta choroba daje się wykrywać prawie wyłącznie metodami serologicznymi. Politycznym uzasadnieniem akcji zwalczania choroby Aujeszki jest deklaracja, że po wdrożeniu zwalczania odblokuje się rynek na żywiec, prosiaki do krajów o wyższej kulturze hodowli. Hm, najwidoczniej ktoś policzył, że się opłaci. Albo są inne powiązania. Cóż, ministerstwo rzuciło ochłapy, weterynarze pewnie pozagryzają się, żeby wejść do akcji. Wydaje mi się, że tam wysoko umknęło coś. Weterynaria na wsi to tylko piąte koło u woza, jakim jest handel paszą, narzędziami rolniczymi, dojarkami. Chcąc wynająć do monitoringu lekarza – trzeba mu zapłacić tak, żeby opłacało mu się odejść od zajęć przynoszących w miarę godziwy zysk. Trzeba zapłacić lepiej!
Oj, niewdzięczny to kawałek chleba ta wiejska weterynaria, podobnie zresztą jak i całe rolnictwo. Zbyt nieprzewidywalne, niepoddające się urzędowemu miareczkowaniu, walidacji. Interwencjonizm państwowy skierowany jest ku nadzorowi punktów krytycznych. Część z przeznaczonych na ten cel pieniędzy trafia do rąk lekarzy urzędowych. W wielu wypadkach umożliwia to przetrwanie zakładów leczniczych dla zwierząt, dotowanych z pieniędzy za czynności urzędowe, ale coraz rzadziej lekarze liczą na łaskę pańską. Gospodarstwa rolne są dotowane kwotami przyznawanymi przez Unię. Weterynaria nie dostąpiła tego zaszczytu, musi na siebie sama zarobić. To nie jest tak, że jak prowadzę lecznicę, to mam dotację na zimowe miesiące. Toteż zaskoczeniem dla niektórych prominentnych przedstawicieli naszego zawodu może wydawać się, że nie każdy lekarz chce podjąć wyzwanie w postaci udziału w akcjach masowych organizowanych przez inspekcję weterynaryjną. Subwencje przeznaczane na ten cel wydają się być całkiem poważne i teoretycznie cały teren powinien łapać wszelkie urzędowe propozycje niczym Pana Boga za nogi. Tak jednak nie jest.
Struktura wiekowa wśród lekarzy jeszcze chcących się parać ciężką pracą terenową jest taka, że coraz mniej z nich jest w stanie podejmować polityczno - gospodarcze wyzwania stawiane przez unijną politykę zdrowotną. Czy nie prościej zabrać się za jakiś handelek, a może w oparciu o szeroką znajomość ludzi w terenie wejść w politykę, w działalność samorządową? Wszak jesteśmy w stanie radzić sobie z licznymi wyzwaniami, niekoniecznie zawodowymi. Bądźmy szczerzy – wielu z nas skończyło ten kierunek, żeby zarabiać lepiej niż murarz, czy nauczyciel. Ukończone studia plus ciężka praca fizyczna powinny dobrze plonować. A i tak też nie jest.
Sytuacja gospodarcza, a w ślad za nią bezkrytycznie reagujący na potrzeby chwili Sejm i Rząd mogą rychło doprowadzić do tego, że o ile drobne rolnictwo za jakiś czas zdoła się odbić, to weterynaria już może sobie z tym tak łatwo nie poradzić. Całkiem niedawno sądziłem, że przemiany nadchodzące w polskim rolnictwie potrwają z dziesięć, a może i piętnaście lat. Myślałem, że odchodzenie lekarzy z hodowli odbędzie się stosunkowo łagodnie. Pomyłka! Wygląda, że w tej chwili jesteśmy świadkami wręcz totalnej rewolucji w hodowli zwierząt. Na łeb, na szyje spadło pogłowie świń w drobnych gospodarstwach rolnych. Wyraźnie spadły ceny mleka. Twarde realia gospodarcze powodują masową emigrację ludności do miast. Gorzej z powrotami. Wystarczy popatrzyć jak niewielu lekarzy dziś chce podejmować pracę na wsi. Garnuszek państwowy, wspierający istnienie wiejskich lecznic, nie oszukujmy się, jest płytki. Państwo najchętniej nam płaci rękami rolników, na zasadzie wyznaczeń. Trzeba zarobić pieniądze, oddać do Inspektoratu, a wypłacą po odciągnięciu daniny.
Nie zadbają o nas rolnicy, rząd, sejm. Izba, jak widać ze sprawozdań sejmowych – bardzo dużo zrobiła dla popularyzacji problemów naszego zawodu. Niektóre rzeczy jednak umykają. Wiejskie lecznice są nimi już tylko z nazwy. Tak naprawdę pełnią całkiem inne funkcje, weterynarią zajmują się wyłącznie wtedy, gdy ma to sens – ekonomiczny. Musimy sobie pomóc sami. Czy będziemy to umieli, mogli zrobić? Za kilka lat pewni wystarczy na wsiach kilku specjalistów od poszczególnych działek weterynarii, reszta razem z dotychczasowymi „gospodarzami” będzie musiała się zdecydowanie przebranżowić. Ja preferuję fotografię artystyczną, akty i takie tam. Mógłbym jeszcze porobić zdjęcia dzikim zwierzętom, ale tam gorzej płacą.
W trakcie ostatniej kadencji Izby, dzięki zespołowej pracy jej członków udało się osiągnąć pewne cele. Praca w Inspekcji może niedługo zacznie być doceniana ze względu na wyposażenie, a z czasem – może i uposażenie. Restrukturyzacja, wykształcenie kadr – to całkiem inna sprawa. Działalność Izby w ostatnich została ukierunkowana na sferę zajmowaną przez lekarzy z inspekcji. Lekarze urzędowi poza pierwszą regulacją wynagrodzeń nie uzyskali nic. Praktycznie nic z działań Izby nie wynieśli lekarze zajmujący się zwierzętami towarzyszącymi. Ci lekarze teraz stanowią większość nas! Wiem, tymczasem znajdują się oni w takiej sytuacji, że nie mają czasu zajmować się działalnością społeczną, ba wielu z nich uważa nawet istnienie Izby za całkowicie zbędne. I niestety mają ze swojego punktu widzenia nieco racji.
Jakie problemy lekarzy z miast podjęła, lub rozwiązała nasza Izba? Czy może zrobiliśmy coś w kierunku zapewnienia choćby tylko spokoju na terenie praktyk, niemożliwych do przejęcia, wyrugowania przez konkurencję? Czy jest rozsądne istnienie dziesiątek jednoosobowych lecznic w miejsce kilku, dobrze zorganizowanych, umożliwiających urlopy, godziwą płacę? Czy zrobiliśmy coś, żeby uporządkować wdrożone, a niedopracowane systemy rejestracji lecznic? Są to zresztą i problemy całej prywatnej weterynarii. Izba chyba stała się organem lekarzy inspekcyjnych, urzędowych i wiejskich, a zapomniała o drugiej połowie swoich członków. Wiadomo, najpierw trzeba łatać sprawy najistotniejsze, ale też trzeba cały czas pamiętać o wszystkich płatnikach składek. Bolesne? Tak, bardzo mnie to boli. To też moja Izba. Nie jest w stanie podołać wszystkiemu naraz.
Pytanie, czego chce ta cicha, choć wielka połowa weterynarii? A może ona – nic nie chce? Czemu ona ma najmniej liczną reprezentację we władzach Izby? Może stąd się rodzą frustracje, że jakiekolwiek zrzeszanie się lekarzy weterynarii jest zbędne? Czy nie warto na przykład pomyśleć o „uwłaszczeniu” praktyk, określeniu ich stałej ilości?
Dla mnie niektóre wyzwania stawiane przed sobą przez Izbę Krajową są egzotyczne. Co nas w końcu obchodzą pieniądze wpłacone za specjalizacje? Jeżeli lekarzy na te specjalizacje nie stać – to nie zapłacą, nie będą się uczyć. Dobrze by było odzyskać dla Izby te pieniądze, jasne. Nie uważam jednak, żeby konieczne było aż tak nagłośnione poświęcanie się Izby kwestiom o których nawet nie rozmawiają ze sobą lekarze korzystający z dokształcania. Ja bardziej bym widział działania Izby skierowane w stronę „kształcenia ustawicznego”, oczywiście także na bazie wniosków wyciągniętych z kwestii finansowych związanych ze specjalizacjami. Przypuszczam, że w momencie wdrożenia „kształcenia ustawicznego” specjalizacje staną się elitarne. Specjalistów nie musi być wielu, a powinni być dobrzy. Bardzo by mi się przydało odświeżenie i rozwinięcie wielu tematów na co dzień podejmowanych w lecznicach, a niekoniecznie związanych z konkretną specjalizacją. Bywa, że z czasem zapominam o niektórych gatunkach, o ich chorobach, leczeniu, a i do kogo skierować nie ma… Owszem, można robić po cztery, pięć specjalizacji, ale kogo na to stać? Co to zresztą za specjalista od wszechnauk? Zupełnie jak rolnik przyzagrodowy, ale z dyplomami. Specjalizacja powinna być poparta szeroką praktyką w przeciwnym wypadku po roku, dwóch cała ta wiedza gdzieś „wyparuje”, pozostanie sam stempelek.
Myślę, że mimo wszystko jakoś to będzie. Coś do pracy sobie znajdę. Tymczasem sprzedaję rybki, a znajomy majster, stolarz to mi mówił, żebym zanim przyjdę do terminu, poćwiczył trochę w lesie, przy rąbaniu drzew pod autostradę.
Wlodek Szczerbiak
|